Parafrazując słynne zdanie francuskiego monarchy Ludwika XIV, Jan Ptaszyn Wróblewski, który zmarł 7 marca w wieku 88 lat, mógłby o sobie powiedzieć: polski jazz to ja.
Mimo sędziwego wieku i raka, z którym zmagał się od kilku lat, zachował do końca aktywność i odszedł tak, jak żył: niemal w biegu, między jednym a drugim swoim zajęciem. 6 maja w nocy można było posłuchać Jana Ptaszyna Wróblewskiego w kolejnej audycji „Trzy kwadranse jazzu” w radiowej Trójce, a następnego dnia w południe przyszła wiadomość, że już go między nami nie ma.
W polskim jazzie był od zawsze, od początku, od legendarnego I Festiwalu Jazzowego w Sopocie w 1956 roku, na którym zagrał w sekstecie Krzysztofa Komedy. Podobno kilka miesięcy wcześniej spotkali się przypadkowo w pociągu między Kutnem a Poznaniem i tak zaczęła się ich przyjaźń i współpraca.
Nie był jednak wówczas kompletnym nowicjuszem, już wcześniej prowadził rozmaite zespoły studenckie w Poznaniu, grając muzykę uważaną wówczas za politycznie podejrzaną. Co ciekawe, studiował wówczas na tamtejszej Politechnice, mimo że ukończył wcześniej średnią szkołę muzyczną w rodzinnym Kaliszu.
Na wrogi dla komunizmu jazz był właściwie skazany od najwcześniejszych lat z powodu pochodzenia. W na poły żartobliwej biografii umieszczonej na stronie Ptaszyna można przecież znaleźć informacje, że w rodzinnym Kaliszu jego babka była kapitalistką trzęsącą połową miasta, ojciec – wziętym prawnikiem, ale też piłsudczykiem, stryj – zawodowym oficerem, w PRL uważanym za imperialistycznego szpiega, a on sam namiętnie słuchał wrogiej radiostacji z Monachium.
Na szczęście po politycznej odwilży 1956 roku jazzu nie uważano w PRL już za sztukę niebezpieczną dla socjalistycznej ojczyzny i saksofonista Jan Ptaszyn Wróblewski mógł pokazać, co potrafi i jak czuje jazz. Znalazł się w zespole Komedy, napisał muzykę do debiutanckiego filmu studenckiego Polańskiego „Dwaj ludzie z szafą”, znalazł się w składzie kolejnego legendarnego zespołu Jazz Believers (obok m.in. Krzysztofa Komedy, Andrzeja Kurylewicza, Andrzeja Trzaskowskiego, Romana Dyląga, Jana Zylbera), a w 1958 roku został pierwszym polskim muzykiem zaproszonym do udziału w słynnym amerykańskim festiwalu jazzowym w Newport, gdzie znalazł się w zespole, z którym wystąpił Louis Armstrong.
– Człowiek był tym nieomal przytłoczony, że spotkał się nagle oko w oko z kimś, kto był legendą jazzu. A trzeba też pamiętać, że w Polsce była to wówczas legenda nieosiągalna – mówił po latach o występie w Newport. Fragmenty tego koncertu wydała potem wytwórnia Columbia.
Po powrocie do Polski tworzył lub współtworzył kolejne formacje jazzowe, nie sposób dzisiaj wymienić wszystkich, w których przez następne pół wieku na saksofonach grał Jan Ptaszyn Wróblewski. O jednym, z lat 60., trzeba jednak wspomnieć koniecznie, to Polish Jazz Quartet. Powstał nieco przypadkowo, gdy kwintet, w którym liderem był Andrzej Kurylewicz, dostał zaproszenie w 1964 roku na festiwal we Francji. Kurylewiczowi PRL-owskie władze nie wydały jednak paszportu, ale pozostała czwórka postanowiła pojechać bez niego.
Ponieważ Ptaszyn z pianistą Wojciechem Karolakiem nie doszli do porozumienia, który z nich ma firmować tę nową formację, wybrano bezosobową nazwę Polish Jazz Quartet. Zespół odniósł ogromny sukces, otrzymał zaproszenia na kolejne występy w Europie, nagrał też longplaya z kompozycjami Karolaka i Ptaszyna, uważany dziś za jedną z fundamentalnych płyt w historii polskiego jazzu.
W latach 70. Ptaszyn odnalazł inną pasję – radiową – jako aranżer i dyrygent, a także prowadzący zespół nazwany Studio Radiowe, który nie tylko nagrywał, ale też koncertował również poza Polską. A on sam objawił się wówczas ponadto jako kompozytor większych form koncertowych, współpracował ponadto z orkiestrami radiowymi grającymi muzykę taneczną.
Od najmłodszych lat miał przekorny charakter, im bardziej w kolejnych latach jazz zmierzał w stronę awangardy, tym Ptaszyn chętniej sięgał do jego korzeni. Tak powstał w latach 70. cieszący się nieprawdopodobną popularnością zespół nazwany przez niego Stowarzyszenie Popierania Prawdziwej Twórczości „Chałturnik”, który w sposób często żartobliwy sięgał do wczesnego swingu. Sam zaczął też komponować piosenki dla Ewy Bem, Maryli Rodowicz i Andrzeja Zauchy, czy z kolejnym zespołem Capella Warsoviensis przypominał twórczość najważniejszej postaci muzyki rozrywkowej w dwudziestoleciu międzywojennym, Henryka Warsa.
Począwszy od powołanej przez niego na początku lat 80. Ligi Gentlemanów, do której angażował muzyków młodych, często wręcz debiutantów, zaczął Ptaszyn lansować nowe pokolenie polskich jazzmanów. I robił to konsekwentnie przez kolejne dekady, z wiekiem nie tracąc energii i temperamentu. Zawsze występował na estradzie w charakterystycznej dla niego czapeczce. Nie wyglądał na nestora, lecz co najwyżej na nieco starszego kolegę pozostałych muzyków.
Jazzu nigdy nie traktował z ogromną powagą, podchodził do niego – tak jak i w życiu – na luzie, o czym świadczą też częste dla niego żartobliwe tytuły jego kompozycji. Był też świetnym gawędziarzem, czego przykładem są „Trzy kwadranse jazzu”, audycja, która na antenie radiowej Trójki pojawiła się w 1970 roku, a jej głównymi prowadzącymi byli Jan Borkowski i właśnie Jan Ptaszyn Wróblewski. Potem pojawili się też inni (Paweł Brodowski, Marcin Kydryński czy Tomasz Szachowski), ale Ptaszyn był najważniejszy i zawsze najbardziej oczekiwany.
Był jednak przede wszystkim wielką indywidualnością artystyczną. A w ciągu zaledwie dwóch dni pożegnaliśmy dwie wybitne postaci polskiej muzyki – filara Skaldów Jacka Zielińskiego i króla polskiego jazzu Jana Ptaszyna Wróblewskiego.
2024-05-07T13:28:08Z dg43tfdfdgfd