DOMINIK DUDEK, GWIAZDA SPOD LIMANOWEJ: JESTEM NATURALNY. NIE LUBIę UDAWAć KOGOś, KIM NIE JESTEM

Pochodzi ze wsi Młynne pod Limanową. Poznaliśmy go dzięki zwycięstwu w talent-show „The Voice Of Poland w 2022 roku. Od tamtej pory sypie przebojami jak z rękawa. Nam opowiada tym, że szykuje wielkie góralskie wesele ze swoją narzeczoną Olą.

- Do internetu trafił właśnie teledysk do twojej nowej piosenki „Od kiedy jesteś”. Pokazujesz w nim jak oświadczasz się swej dziewczynie Oli. Skąd pomysł na taki teledysk?

- Najpierw została napisana sama piosenka na tę okazję zaręczyn. Potem stwierdziłem, że można zmontować klip, w którym pokażemy jak nasz związek się rozwijał przez cztery lata.

- Trudno się pisze piosenkę na taką wyjątkową okazję?

- Chyba nie, bo ona płynie prosto z serca. Słowa cisną się więc same na usta. Dlatego „Od kiedy jesteś” była gotowa w ciągu dwóch dni.

- Długo musiałeś namawiać Olę, żeby zgodziła się na taki klip?

- Nie. Nawet sama pomagała mi go złożyć. To nasza wspólna robota.

- Nie chcieliście takiej intymnej chwili zachować tylko dla siebie?

- Ola jest ze mną od samego początku. To ona wysłała moje zgłoszenie do „The Voice Of Poland”. Nie zaskoczyłem więc nikogo tym klipem.

- Dzisiaj młodzi ludzie wiążą się częściej wspólnym kredytem niż przysięgą małżeńska. Dlaczego ślub jest dla was ważny?

- Nas też wiąże wspólny kredyt. (śmiech) Mieszkam w takim miejscu, w którym tradycja jest dosyć ważna. Tak zostałem wychowany, że wydaje mi się, iż ślub to fajny moment w życiu. Chcę więc tego i Ola też. Jesteśmy zgodni w tym temacie.

- Kiedy i gdzie planujecie ślub?

- Rozmawiamy na razie na ten temat, bo nie wiemy, czy chcemy zrobić to w Polsce czy gdzieś za granicą. Choćby we Włoszech. W Polsce są strasznie dalekie terminy, więc będzie to raczej nieprędko. Do tego tak się składa, że mam dużą rodzinę. Jeślibym więc chciał zrobić wesele tutaj, to musiałoby wraz ze znajomymi być jakieś kilkaset osób. (śmiech)

- To wtedy byłoby prawdziwe góralskie wesele.

- (śmiech) Tak by było. Ale jeszcze nie wiem czy takie robić.

- Chcecie uciec przed potencjalnymi weselnikami?

- Trochę tak. Bo wiadomo jak to jest: jednego się zaprosi, a drugiego nie, to od razu się obrazi.

- Jak fani przyjęli tę wyjątkową piosenkę?

- Wiele osób napisało, że „Od kiedy jesteś” będzie ich pierwszym tańcem na weselu. Nawet przed chwilą jedna z fanek zapytała się czy nie przyjechałbym do niej na ślub 22 lipca, żeby zaśpiewać tę piosenkę. (śmiech) Generalnie utwór bardzo spodobał się na Tiktoku. Wczoraj miał premierę w RMF-ie i w Zetce, mam więc nadzieję, że będzie hitem lata.

- Na waszym weselu też będzie to pierwszy taniec?

- (śmiech) Nie. Dziwnie bym się czuł tańcząc do swojej piosenki. Na razie nie wiemy co to będzie.

- Twoimi fankami są głównie dziewczyny. Nie obawiasz się, że jako zaręczony mężczyzna przestaniesz być dla nich atrakcyjny?

- Myślę, że wręcz przeciwnie. Kobiety są zazwyczaj przekorne, więc nie grozi mi to, że stracą zainteresowanie moją osobą. (śmiech)

- Jak poznaliście się z Olą?

- Przez Tindera. Ola studiowała wtedy we Wrocławiu, a ja w Krakowie. Przyjechałem do rodzinnego domu, a ona do swoich najbliższych na jeden dzień. Jakoś nas połączyło i spotkaliśmy się. I zadziałało od pierwszego spotkania. Pewnie los tak chciał.

- A mówi się, że te związki z aplikacji nie są trwałe.

- To nieprawda. Wystarczy się dobrze dobrać. Ja akurat miałem szczęście, że tak się stało.

- Jesteście ze sobą już cztery lata. Jaki macie przepis na udany związek?

- Wyrozumiałość. Słuchanie siebie nawzajem. Mówienie głośno o swoich potrzebach. W zasadzie to tyle. Jakoś nie kłócimy się specjalnie. Lubimy wszystko sobie przegadać. A jak przegadamy, to od razu jest lepiej. I dbamy o siebie nawzajem. Dzięki temu jest OK.

- Macie podobne charaktery?

- Wydaje mi się, że tak. Ja generalnie staram się być dobrym człowiekiem. Mama mi zawsze powtarzała, że jestem chodzącą opieką społeczną. (śmiech) Moja dziewczyna też taka jest. Ola pracuje jako lekarz w przychodni i nigdy nikomu nie odmówi przyjęcia, nawet jak pacjent jest niezarejestrowany. Dlatego bije rekordy popularności. To do niej przychodzi najwięcej pacjentów. Mamy więc podobne charaktery. A podobieństwa łączą.

- Macie też ten sam muzyczny gust?

- Ola mieszkała przez dziesięć lat w Norwegii. Występowała wtedy w musicalach i jeździła z przedstawieniami po różnych krajach. Ma swoje gitary, ukulele i klawisze. Zawsze powtarzała, że chce mieć chłopaka-muzyka, więc to też trochę nam pomogło.

- Śpiewacie czasem razem?

- Jasne. Na Instagramie są już filmiki, na których trochę duetujemy i bardzo się to ludziom podoba.

- Kiedy pacjentki przychodzą do Oli, to wypytują o ciebie?

- Oczywiście. Niejeden raz zdarzało mi się podpisywać dla kogoś swoje zdjęcie, bo jakaś pani mówiła, że musi mieć autograf.

- Pewnie też dobrze mieć lekarza w domu.

- Nie ukrywam, że tak. Ola leczy całą rodzinę. A jak wspomniałem wcześniej, nie jest to mała rodzina. (śmiech)

- Mieliście już okazję poznać swoich rodziców?

- Oczywiście. Rodzice Oli są wspaniali, a moi traktują ją od początku naszej znajomości jak swoją córkę.

- Wychowałeś się we wsi Młynne pod Limanową. Jaki wpływ miało to miejsce na to, kim jesteś teraz?

- Tutaj zaczęła się moja muzyczna przygoda. Mój dziadek, który już niestety nie żyje, zawsze coś sobie przygrywał. Miał skrzypki i akordeon. Wszyscy wujkowie od strony taty też na czymś grają. Mieszkający w Młynne nauczyciele muzyki uznali więc, że ja też powinienem mieć dobry słuch. I okazało się, że mają rację. Zgarnęli mnie do jakiegoś ogniska muzycznego, gdzie zacząłem się uczyć gry na klarnecie.

- Panuje opinia, że osobom z prowincji trudniej jest zrobić karierę, zwłaszcza w show-biznesie. To prawda?

- Tak. Mieszkając w dużym mieście, poznaje się różne osoby, które mogą pomóc. A kiedy mieszka się 300 km od centrum, to jest trudne. Całe szczęście istnieją takie programy, jak „The Voice”. Dzięki nim takie osoby jak ja, mogą zrobić karierę. Ja całe swoje życie afirmowałem, że mi się uda. To nie było więc tak, że nic nie robiłem w tę stronę. Właściwie każdego dnia o tym myślałem. Trwało to co prawda dziesięć lat, ale w końcu się udało. Miałem więc dużo samozaparcia w sobie.

- Ten upór to dzięki temu, że jesteś góralem?

- Trochę tak. Zaliczyłem wiele porażek po drodze, ale się nie poddałem. Czułem bowiem, że śpiewanie to jest to, co naprawdę chcę robić. I w końcu odniosłem sukces.

- Tradycja góralska jest dla ciebie ważna?

- Jestem góralem niskopiennym. I jak każdy muzyk-góral grywałem po weselach. Przez pewien czas to była moja praca. Miałem taki zespół w sąsiedniej miejscowości – Pasierbioki. Od tego się zaczynało – od muzyki góralskiej. Dopiero potem przerodziło się to w coś innego.

- Po podstawówce uczyłeś się w technikum budowlanym i pracowałeś na budowie w firmie taty. Lubiłeś tę pracę?

- To była bardzo trudna i ciężka praca. Ale dawała dużo satysfakcji, bo robiliśmy fajne rzeczy, które służyły ludziom. Polubiłem to więc w pewnym momencie. Teraz jednak już nie mogę tego kontynuować. Tata znalazł więc zastępcę.

- Jak tata zareagował, kiedy powiedziałeś, że po maturze chcesz zdawać do Akademii Muzycznej?

- Generalnie moi rodzice bardzo mnie wspierali. Tata kupił mi pierwszy saksofon i woził mnie na prywatne lekcje do Krakowa. Na egzamin też ze mną pojechał. Każdej osobie życzę takiego wsparcia, jakie dostałem od swoich najbliższych.

- Rodzice nie martwili się, że zawód muzyka jest mało stabilny?

- Niby tak. Ale z drugiej strony chłopak ze wsi dostaje się na Akademię Muzyczną w Katowicach – to też jakieś wyróżnienie. Rodzice czuli, że jestem w tym dobry i powinienem pójść w tę stronę. Miałem więc od nich zawsze wsparcie. Dlatego to też dzięki nim jestem, kim jestem.

- Jak sobie radziłeś z tym saksofonem przez pięć lat studiów?

- Wydaje mi się, że całkiem dobrze. Może nie zabrzmi to najlepiej, ale nie ćwiczyłem, a wszystko mi się udawało. „Dominik, jak ty to robisz do cholery?” - denerwowali się koledzy. A ja po prostu grałem to, co czuję. Profesorowie wiedzieli, że z ćwiczeniami jestem na bakier, ale zawsze mnie doceniali. Aktualnie nie gram już jednak na saksofonie.

- Nie chciałeś zostać muzykiem jazzowym?

- Jazz nie jest zbyt popularny w Polsce. Tymczasem mnie się zawsze marzyły stadiony. Nigdy nie słyszałem, żeby jakiś zespół jazzowy grał w takim miejscu.

- Kiedy zacząłeś na poważnie pisać i śpiewać swoje piosenki?

- To było w 2013 roku, kiedy założyłem zespół Redford. Mieliśmy trochę sukcesów, ale generalnie to była męka. Jest tak strasznie dużo muzyki, że ciężko się samemu przebić. To właściwie są te same piosenki, które dzisiaj wydaję. Czuliśmy więc, że to jest dobra muza, tylko jakoś nie mieliśmy szczęścia.

- Od początku graliście typowo brytyjską muzykę w stylu Coldplay, Oasis czy Blur. Skąd u ciebie taka fascynacja?

- Żeby się nauczyć śpiewać po angielsku, kupiłem sobie wszystkie płyty Coldplay i słuchałem ich w samochodzie. Nie rozumiałem sensu słów, śpiewałem tylko fonetycznie. W ten sposób nauczyłem się śpiewać jak Chris Martin. Dzisiaj, kiedy wykonuję jakieś piosenki po angielsku, wszyscy mówią, że brzmię jak prawdziwy Brytol. A to wszystko dlatego, że marzyła mi się kariera na Wyspach Brytyjskich. Nawet się tam przeprowadziłem.

- No właśnie: nagraliście nawet w Londynie płytę pod okiem cenionego piosenkarza Edwina Collinsa. Jak do tego doszło?

- Mam w Londynie znajomego, który z kolei zna się z synem Edwina. Wysłał mu więc nasze piosenki, a on się nimi zachwycił. Zaprosił nas i sfinansował pobyt i nagranie płyty w jego studiu. To był bardzo dobry materiał – ale niestety poszedł w niepamięć.

- Dlaczego?

- Nie było okazji, żeby go wydać. Ale nadal go mam i jeśli nadarzy się dobry moment, to go opublikuję. Generalnie są to te piosenki, które teraz wykonuję po polsku, tylko zaśpiewane po angielsku.

- Nie myślałeś, żeby spróbować zaistnieć z nimi w Anglii?

- Jasne. Postanowiłem przeprowadzić się do Londynu w czasie COVID-u. Zamknąłem wszystkie sprawy, spakowałem się do jednej walizki i pojechałem. Byłem tam dwa tygodnie i nie mogłem znaleźć ani mieszkania, ani pracy, bo wszystko było pozamykane. Wybrałem sobie najgorszy możliwy moment, żeby się tam przenieść. Dlatego wróciłem do Polski.

- Dlaczego Redfordowi się nie powiodło?

- Byliśmy tak zafiksowani na punkcie języka angielskiego, który kochaliśmy wszyscy w zespole, że nie wpadliśmy na to, żeby zacząć śpiewać po polsku. To był jeden z powodów. Trafiłem też wtedy na nieodpowiednie osoby, które może miały dobre zamiary, ale nam nie pomogły. I stało się tak, jak się stało.

- Czyli dzisiaj Redford już nie istnieje?

- Dzisiaj chłopaki grają ze mną na koncertach. Tylko nie występujemy już jako Redford, ale pod szyldem Dominik Dudek. To ci sami moi przyjaciele od wielu lat.

- Co ci dodawało otuchy, kiedy Redford nie mógł odnieść sukcesu?

- Żeby z czegoś żyć, pracowałem przez cztery lata na budowie. I nie było to łatwe. Słuchałem radia na tej budowie i myślałem, że powinienem być tam, a nie tu. Wszyscy wkoło liczyli, że w końcu mi się uda. Po tym paśmie porażek uznałem jednak, że muszę się zająć czymś innym – na przykład deweloperką, bo miałem znajomych, którzy mogli mi pomóc. Ostatecznie skończyło się tak, że moja Ola wzięła mnie za szmaty i powiedziała: „Dominik, idziesz do „The Voice Of Poland”. Daj sobie ostatnią szansę. Jak się nie uda, to możesz robić co chcesz. Ale teraz idziesz tam i masz śpiewać”.

- Jak cię przekonała?

- Po prostu wysłała moje zgłoszenie. (śmiech)

- I warto było?

- Oczywiście. Polecam to każdemu, kto chce odmienić swoje życie. Ja swoje odmieniłem tą jedną decyzją. Kiedy działałem z Redfordem, nie wykorzystywałem wszystkich szans, jakie dostawałem, bo byłem młody i głupi. Teraz staram się z niczego nie rezygnować, tylko próbować i patrzeć, gdzie mnie to zaprowadzi. Jeśli w złe miejsce – to się wycofuję. Jeśli w dobre – to idę dalej.

- Co było dla ciebie najtrudniejsze w tym programie?

- Jest takie brzydkie powiedzenie: „Miej wyjebane, a będzie ci dane”. I właśnie ja poszedłem do „The Voice” z takim nastawieniem. W ogóle nie myślałem, czy wygram, czy przegram. Po prostu poszedłem sobie zaśpiewać – i ludzie polubili tę moją naturalność. „Pracuję na budowie. Chcecie zobaczyć, to przyjedźcie” – mówiłem. Nikogo nie udawałem, nie chciałem być kimś, kim nie jestem. Śpiewałem tak, jak potrafię. I to mi pomogło.

- Duża była rywalizacja między uczestnikami?

- Tak. Były osoby, które się napinały, żeby wygrać. Ale to nie wychodziło na dobre nikomu.

- Wybór drużyny Tomsona i Barona był słuszny?

- Tak. Z Baronem przyjaźnimy się do dzisiaj i mamy świetny kontakt. To był naturalny wybór. Ich muzyka była mi po prostu najbliższa.

- Na co przeznaczyłeś nagrodę?

- Część na wakacje, na które pojechałem właśnie z Olkiem. A reszta to inwestycja w siebie. To zawsze się zwraca.

- Jak bardzo zmieniło się twoje życie po tym programie?

- Na pewno zmieniła się moja praca. (śmiech) Chociaż w sumie robię to, co robiłem wcześniej, tylko na większą skalę. Współpracuję z wielką wytwórnią, która pomaga mi na każdym kroku. Jest wokół mnie dużo ludzi, którzy chcą mojego sukcesu. Fajne jest to, że mam wsparcie, o którym zawsze marzyłem.

- Nagrywasz obecnie dla polskiego oddziału koncernu Universal. Wytwórnia pozwala ci śpiewać własne piosenki?

- Różnie z tym bywa. Czasem potrzebne było spojrzenie jakiegoś profesjonalnego producenta z zewnątrz. Generalnie są to więc moje piosenki, tylko raz czy dwa ktoś pomaga, aby zabrzmiały tak, jak trzeba.

- Sporą niespodzianką była piosenka „Na co mi to” z Kayah. To był twój pomysł na ten duet?

- Tak. Kiedy byłem na studiach, dużo słuchałem wczesnych płyt Kayah, jak „Kamień” czy „Zebra”. Kasia chętnie pomaga młodym artystom. Pomyślałem więc, że zapytam ją czy nie zaśpiewałaby ze mną piosenki. Zgodziła się – wpadliśmy więc do studia i utwór był gotowy. Duet z legendą zawsze jest fajny.

- Podsumowaniem twojej działalności po wygraniu „The Voice” okazał się mini-album „Ja śnię”. To twoja muzyczna wizytówka?

- Moją wizytówką jest piosenka „Be Good”. To mój ulubiony utwór z tych, które wydałem. Trochę się ostatnio to zmienia, bo wyjątkowo bliski mojemu sercu jest też „Od kiedy jesteś”. Planuję na koniec tego roku swój pierwszy album.

- No właśnie: podobno masz szufladę pełną piosenek.

- To prawda. Tylko kwestią wyboru jest która z piosenek trafi na album. Jesteśmy teraz na etapie wybierania i miksowania.

- Lubisz pracować z innymi nad swoimi piosenkami?

- Ze mną nie pracuje się najłatwiej. Kiedy mam coś w głowie, to ciężko mi się przestawić. Trudno mnie przekonać, gdy mam coś napisane. Ostatecznie jednak zgadzam się na kompromis, bo w takich sytuacjach kompromis jest bardzo ważny. Współpracuję z osobami, które wiedzą, co robią, jak z duetem Hotel Torino. Chłopaki mają na koncie wiele hitów, więc ufam im. Nawet, kiedy oddaję im coś swojego, to wiem, że to będzie działać.

- Jak powstają twoje piosenki?

- Bardzo różnie, bo mam wiele instrumentów i programów komputerowych. Załóżmy taka piosenka „Idę”, którą całą sam zrobiłem, zaczęła się od perkusji. Czasem wezmę jakiś instrument do ręki, zagram trzy dźwięki – i siedzą one od razu tak, że powstaje piosenka. Czasem mam całą piosenkę, a nie mam tekstu i melodii. Tworzę więc ją na końcu. Mam na swoim telefonie setki nagrań, które rejestruję na gorąco w samochodzie. Po jakimś czasie wracam do nich i zamieniam w piosenki.

- Z „Idę” wystąpiłeś w konkursie „Premier” na festiwalu w Opolu. Stanąć na deskach słynnego amfiteatru to duże przeżycie?

- To było fajne uczucie. Tym bardziej, że panowała gorąca atmosfera. Ale najlepsze były aftery, które są wręcz legendarne. Przyjemnie byłoby tam kiedyś wrócić.

- Jak przyjęli cię starsi koledzy i koleżanki z branży?

- Ja zawsze łapałem dobry kontakt z wszystkimi. Nigdy nie miałem żadnych zgrzytów. Podczas takich imprez, jak te w Opolu, wiek nie ma znaczenia. Nikt nie patrzy na to czy jesteś młodszy czy starszy. Liczy się to, co się ma w głowie.

- Z „Be Good" startowałeś w preselekcjach do Eurowizji w zeszłym roku. Jakoś nie pasujesz mi do tego konkursu.

- Na Eurowizji często odnoszą sukces piosenki, które totalnie nie są eurowizyjne. Taki utwór „Snap” Rosy Linn nawet nie wszedł do finału, a stał się hitem na cały świat. Eurowizja to kolejne drzwi do sukcesu i kariery. Dlatego, nawet jeśli tam nie pasuję, to chciałbym tam kiedyś pojechać. Tak sobie założyłem i będę próbował.

- Dużo grasz teraz w Polsce koncertów?

- W tamtym roku to już nie wiedziałem jak się nazywam, bo cały czas byłem albo w telewizji, albo na koncertach. Ale ja bardzo lubię być na scenie. Mam fajny zespół. Na pewno jak wyjdzie album, to będzie też trasa po Polsce.

- Kiedyś marzyłeś, żeby utrzymywać się z muzyki. Teraz stało się to realne?

- Zdecydowanie tak. Obecnie nic innego nie robię, tylko zajmuję się graniem.

- Jak ci się podoba polski show-biznes od środka?

- Nie spotkałem się z żadnymi dziwnymi sytuacjami, o których czyta się nieraz w internecie. Ja zawsze trafiałem na pomocne osoby. Dlatego polski show-biznes na mnie wywarł dobre wrażenie. Podoba mi się tutaj.

- W zeszłym roku stuknęła ci trzydziestka. Spoważniałeś?

- W ogóle nie czuję, że jestem trzydziestolatkiem. Podobne wrażenie mają ludzie, którzy mnie poznają. „Co? Trzydziestka? Niemożliwe!” - mówią.

- Mimo tego, że odnosisz sukcesy, nadal jesteś skromnym i miłym człowiekiem. Jak to się robi?

- Jestem naturalny. Nie lubię udawać kogoś, kim nie jestem. Takiego polubili mnie widzowie „The Voice Of Poland”. Nie robię wokół siebie dramy, tylko wykonuję swoją muzykę. I chciałbym, żeby za nią mnie cenili.

- Przysłowiowa szajba po odniesieniu sukcesu jeszcze ci nie odbiła?

- Nie odbiła i nie odbije. Nie jestem tym typem osoby.

- Na koniec pytanie o twoją charakterystyczną czapeczkę: jak to się stało, że zacząłeś ją nosić?

- W sumie nie pamiętam. Założyłem ją pewnego dnia i jakoś nie mogę się z nią rozstać. Jakby co, to nie jestem łysy. Mam całkiem długie włosy. Ludzie jednak przyzwyczaili się do tej czapeczki i stała się ona moim znakiem rozpoznawczym. Pewnie do końca życia się z nią nie rozstanę. Nie śpię w niej, ale kiedy rano wstaję, to pierwsze, co robię, to ją ubieram.

2024-07-04T13:52:29Z dg43tfdfdgfd